proza

Martwy bóg

Biegnę przez las, słysząc w oddali tętent kopyt ich koni. Straszni ludzie, których Bóg jest martwy za życia. Krzyczą coś do siebie. Jestem zwierzyną, ściganym zwierzęciem ofiarnym. Czy oni składają ofiary z ludzi?

Żeby biec dalej muszę zapomnieć, że jestem człowiekiem. Zmuszam mięśnie do nadludzkiej pracy, czując smak krwi w ustach przeskakuję kolejne wystające konary, myślę tylko o tym, żeby się nie potknąć… w końcu przestaję myśleć, staję się instynktem. Biegnę. Las zamyka się nade mną jak pułapka. Słyszę śmiech triumfu i wtedy między drzewami dostrzegam białą ścianę. Przysadzista budowla tkwi w samym sercu lasu jak gruba drzazga w kciuku. Dopadam zimnego muru i wskakuję przez okno, resztką sił czołgam się po kamiennej posadzce. Znad ołtarza patrzy na mnie szyderczo martwy Bóg. Jeszcze tylko ostatni wysiłek, mocne szarpnięcie i otwiera się droga ucieczki. Wskakuję do ziejącej czernią dziury, zamykam za sobą właz i słyszę pierwsze uderzenie w drzwi kościoła.

Kulę się w ogarniającej mnie ciszy. Jest wilgotno, pachnie ziemią i krwią. Karmię nią korzenie drzew, prosząc o litość. Moje serce zwalnia, bije cicho i powoli. Pisk szczurów, szuranie butów nad głową, ciężkie kroki. Nie widzę zupełnie nic i nagle dociera do mnie, że nie jestem całkiem sam. Coś siedzi w ciemności. Czuję to, a moi prześladowcy nie wiedzą, że istnieje.

Takie wizje prześladowały mnie podczas snu. Kraków u schyłku dziewiętnastego wieku. Budziłem się z chimerycznych snów we wciąż obcym dla mnie pokoju. Wynająłem go, ale nie potrafiłem poczuć się tam jak w domu. Siadałem na łóżku, skupiając wzrok na ścianie, siłą wtłaczając zmysły w realność. Polska wyglądała tak już od przeszło dziewięciuset lat. Targana zwykłymi wojnami toczącymi się na kontynencie, odrzucała też chrześcijańską wiarę.

Trochę lepiej wyglądało życie na wsi. Tam ludzie od zawsze byli przywiązani do starego kultu, który wrósł w ich serca i umysły tak, jak wyrastał z ich lęków i radości. Nie byli skłonni liczyć na szybką pomoc od innego boga, gdy z ich własnymi przez dłuższy czas nie było kontaktu. Miasto stworzyło swój własny system, do którego o wiele lepiej przystawały ogromne, kamienne i ceglane kościoły oraz Bóg, który oferował cierpienie za życia w zamian za wieczną radość po śmierci.

Ubrałem się szybko i niedbale, sąsiedzi i tak uważali mnie za nieszkodliwego wariata. Często spałem w dzień, a wychodziłem o zmroku, pracowałem w księgarni wuja, tylko tyle, ile było konieczne by mieć pieniądze na życie.

Tego dnia, gdy pierwszy raz w życiu poczułem, że w mojej wizji nie jestem sam, w Krakowie dobiegał końca pierwszy ciepły, wiosenny dzień. Gdy wyszedłem niepewnym krokiem z ciasnego korytarza kamienicy w przestrzeń ulic, wciąż jeszcze przechadzali się po nich spacerowicze. Nieważne, bogaci czy biedni, nudzący się czy zapracowani, wyszli na dwór żeby poczuć, jak przyroda się budzi, zobaczyć światło, zanim zastąpią je na dobre zapalane już gdzieniegdzie gazowe latarnie. Te o wiele lepiej pasowały do zimowych nocy, więc mieszkańcy Krakowa ignorowali je uparcie, słuchając grajków ulicznych, którzy dziś odkurzyli skrzypce i witali nowy sezon energiczną muzyką.

Mniej więcej na wysokości Wawelu poczułem na sobie czyjś wzrok. Tak jak w moim śnie, ktoś czaił się i obserwował mnie. W pierwszym odruchu skręciłem w boczną uliczkę, chcąc zmylić trop. W austriackiej Polsce nigdy nie wiadomo było, kto człowieka śledził. Mogła to być policja, podejrzewająca mnie o podziemną działalność, sprzedawca opium, któremu byłem winny pieniądze, prosty złodziej, wreszcie istota z moich snów i każda z tych ewentualności wydawała mi się równie realna. Przyspieszyłem, ganiąc się w myślach za nerwowość, bo oto znalazłem się w ciasnym zaułku, gdzie kruszące się dachy kamienic czynszowych prawie dotykały ziemi, a wywieszone przez okna pranie dotykało ziemi naprawdę. W nielicznych, brudnych oknach tliło się światło, a budynkom brakowało drzwi, więc korytarze wyglądały w zapadającym zmroku jak ziejące zimną pustką oczodoły w czaszce. Od kilku tygodni naprawdę zaczynałem czuć się, jakbym tracił rozum. Przystanąłem, widząc jak w czeluści klatki schodowej coś się porusza, świecąc mdłym blaskiem. Błędne ogniki w środku miasta, już trzeci raz w tym tygodniu, unosiły się w zasięgu mojego wzroku. Wzdrygnąłem się, odwracając wzrok i ruszyłem dalej, potykając się dwukrotnie na nierównym bruku. Kroki za mną znów się odezwały. Odwróciłem się, patrząc z napięciem w głąb uliczki, pożeranej przez zapadającą noc. Jakiś kot z głośnym miauknięciem zeskoczył z pochyłego dachu na ziemię a ja podskoczyłem ze strachu. Nabrałem natychmiastowej chęci na kopnięcie go, ale na swoje szczęście, wiedziony intuicją wszystkich ulicznych stworzeń, zmył się od razu. Nie było tam nikogo, a ja stałem, gapiąc się w przestrzeń jak wariat śledzony przez kota.

Tuż przy wejściu do kościoła świętego Kazimierza Królewicza odwróciłem się jeszcze raz, żeby upewnić się, że to tylko kot i wtedy napotkałem wzrok okrągłych, czarnych oczu. Kobieta stała przy sąsiedniej kamienicy całkiem sama, wpatrując się we mnie spod uniesionej parasolki, a jej ogromne oczy nie miały źrenic. Właściwie nie byłem pewien, czy to w ogóle oczy, czy po prostu dwie dziury, puste jak otwór po drzwiach, w którym widziałem błędne ogniki. Walcząc z przemożną chęcią ucieczki przez uchylone drzwi kościoła do jego ciemnego wnętrza – przeważnie stał pusty, Polacy w miastach chętnie deklarowali bycie chrześcijanami, za to niechętnie chodzili na msze – podszedłem do kobiety i stanąłem naprzeciwko niej.

– Już czas, oni się budzą – wyszeptała, a jej twarz wykrzywił dziwny grymas ni to uśmiechu, ni to strachu.

Przez jedną krótką chwilę zmusiłem się, żeby spojrzeć w te oczy.

W wilgotnej ciemności poczułem, jak coś przesuwa się koło mnie, ciężkie i prawie ciemniejsze od wnętrza nory, w której się schroniłem. Zamknąłem oczy, zobojętniały z przerażenia. Nade mną znajdowali się oni i ich bezlitosny Bóg, po lewej stronie, przesuwając się w głąb jamy, wyczułem wkopane w ziemię fundamenty kościoła.

Kroki i głosy nad moją głową brzmiały niepewnie. Ludzie, którzy mnie gonili, znajdowali się teraz w swojej własnej świątyni, przygnieceni wzrokiem martwego Boga jeszcze bardziej, niż ja. Nie gonili mnie przypadkiem. Oczy ościennych, chrześcijańskich państw bacznie obserwowały Polskę, odkąd nie udało się przeprowadzić chrztu. Sytuacja była tajemnicza i nieco dziwna, oficjalna wieść głosiła, że żona Mieszka I, księżniczka Dobrawa, zamordowała męża w noc przed planowaną uroczystością a potem zniknęła, żeby już nigdy się nie pojawić. Te wydarzenia miały miejsce już jakiś czas temu, ale wśród ludu wciąż żyła opowieść, że wiara, z której wyrosło polskie plemię, obroniła się przed śmiercią i zapomnieniem. Chrzest się nie odbył, ale zaciekłość wyznawców martwego Boga dzień po dniu, rok po roku ścigała dzieci ziemi. Starzy bogowie, urażeni tym, że polski władca odwrócił się od wiary ojców w stronę sojuszów i interesów, prawie całkowicie wycofali się z życia ludzi. Ludzie bali się wyznawców jednego Boga, budowali kościoły takie, jak ten, żeby pokazać, że nie są przeciwko nim.

Chlupot podziemnego strumienia przepływającego gdzieś niedaleko prawie zagłuszał ostrożne kroki moich prześladowców, ale ja byłem już niemal pewien, że mnie nie dopadną. Gdy jeden z nich kucnął przy włazie mojej kryjówki i przywołał drugiego, poczułem nagłe wibracje posadzki nad głową i to, co żyło pod ołtarzem, zaczęło pełznąć w górę, po ścianie budynku.

Ktoś musiał pomóc mi dostać się do kryjówki, bo gdy wizja minęła, siedziałem na kamiennej ławce w katakumbach, a kobiety o dziwnych oczach nigdzie nie było. W świetle dwóch lamp widziałem twarze ludzi i nieludzi, które były mi już znajome. Niektórzy z nich przychodzili tutaj codziennie lub prawie codziennie, jak ja. Inni mieszkali w podziemiach tego i innych kościołów w całej Polsce każdego zaboru, czekając na dzień, w którym będą mogli znów wyjść na powierzchnię.

– Dzieje się coś dziwnego.

Mira, kobieta o rybich oczach, ubrana w suknię pamiętającą lepsze czasy, siedziała najbliżej. Czułem specyficzny zapach, który od niej bił, ale wolałem nie wiązać go z niczym konkretnym. Zresztą, całe katakumby cuchnęły śmiercią i złożonymi tutaj trupami. Powierzchnia ziemi nie była miejscem, w którym mogłyby przebywać istoty takie jak Mira i inni, nie wchodząc sobie wzajemnie z ludźmi w drogę. Mira kiedyś była zwyczajną kobietą, może nawet piękną. Jej ostatnie wspomnienie to dzień ślubu. Ostatni widok – zazdrosny rywal jej narzeczonego, wbijający nóż w jej ciało, suknia nasiąkająca krwią. Tragiczna historia zakończyła się chrześcijańskim pogrzebem, a nazajutrz Mira wyszła z grobu z niepohamowaną żądzą zemsty. Kiedy już widowiskowo urwała głowę swojemu oprawcy, uciekła z miejsca zdarzenia, żeby poszukać schronienia pod kościołem. Pod kościołem – ten kod rozumieli wszyscy banici, dzieci starych, obrażonych bóstw wezwane przez nie jako manifestacja sił i obecności.

– Mszczą się coraz bardziej zaciekle. W zeszłym tygodniu pięciu utopców wyszło z Wisły… widocznie nudzi im się już to tajemne działanie.

Siedząca dotąd w kącie postać wstała, rzucając długi, upiorny cień na niskie ściany katakumb. Człowiek w wieku, który trudno było określić ze względu na jego niedbały ubiór i zmęczoną twarz, podszedł bliżej i kucnął, wyciągając zmarznięte dłonie do lampy. Tak wczesnym wieczorem nie było tu nikogo innego, poza stałymi mieszkańcami katakumb, pogrążonymi w marazmie długich lat wyczekiwania. Ich obecność sygnalizowały mdłe światła lamp i nafty podłej jakości, które migotały w głębi korytarzy.

– Zaczyna się wojna, mówię wam. Wcale już nie mogę spać, ciągle czuję tę obecność… odkąd pamiętam, w wizjach byłem sam.

Pokiwałem głową, zerkając na drugiego proroka. Tak nazywaliśmy siebie nawzajem, może trochę zbyt górnolotnie, ale w tej sytuacji – gdy istoty potężniejsze od nas postanowiły zabawić się naszym życiem, by pokazać swoją obecność – każde pocieszenie wydawało się niezłe. Przy lampie pojawiły się wylęknione oczy młodego utopca. Miały barwę zmatowiałego szkła.

– Czy ci bogowie są dobrzy…? – Spytał z wahaniem, widocznie nakarmiony bajkami o miłosierdziu. Kiedy człowiek umiera, a jego zmartwychwstanie wygląda zgoła inaczej niż mu obiecywano, zaczyna rozglądać się za innym źródłem wsparcia.

– Nie są. Chrześcijański Bóg udaje, że jest dobry, a tak naprawdę chodzi mu tylko o śmierć. Nasi bogowie nas nie kochają, ale nie próbują nam tego wmówić. Po prostu czasami pozwalają nam wygrać na loterii. Gdy jeszcze żyjemy.

Jak na akord wszyscy obecni w kryjówce unieśli głowy, gdy w górze rozległ się chlupot wody. Poderwałem się instynktownie. Długim, niskim korytarzem, po kamiennych schodkach biegłem z ciemnego podziemia do ciemnego serca kościoła, wiedziony niedokończoną wizją…

Kościół zatrząsł się w posadach i niemal w tym samym momencie tuż nad moją głową rozległ się wrzask przerażenia i bólu. Mogłem się tylko domyślać sceny rozgrywającej się na górze, ale wyobraźnia powiedziała mi wszystko aż za dobrze. Zasłoniłem uszy ramionami i skuliłem się jak ranne zwierzę, gdy grudy ziemi sypały się na moją głowę…

Cisza i świergot ptaków. Taka cisza panuje tylko na polu bitwy, tuż po tym jak zamilknie życie. Uniosłem ciężki właz z wysiłkiem, mięśnie wciąż odmawiały współpracy po szaleńczej ucieczce. Mój wzrok padł na strzępy ciał, niektóre ciągle ściśnięte gałęziami drzew, które wyrastały ze ścian…

Kiedy odzyskałem świadomość, ujrzałem jak martwy Bóg wysoko nad ołtarzem zakwita na moich oczach purpurowymi kwiatami, a zeschnięte drewno krzyża pęka z trzaskiem. Niemal synchronicznie rozdzwoniły się dzwony na wieży, ale tym razem nie wzywały do modłów chrześcijan. Wybiegłem przed budynek i spojrzałem w górę. Na tle ciemnego nieba odcinał się kształt Wieszczego, żywego trupa, który przeraźliwym głosem wykrzykiwał upadek martwego Boga.

Zaczęła się wojna.

Budzą się.

Dodaj komentarz